|
Na początku był Chaos. Któż zdoła powiedzieć dokładnie, co to był
Chaos? Niejedni widzieli w nim jakąś istotę boską, ale bez określonego
kształtu. Inni — a takich było więcej — mówili, że to wielka otchłań,
pełna siły twórczej i boskich nasieni, jakby jedna masa nie
uporządkowana, ciężka i ciemna, mieszanina ziemi, wody, ognia i
powietrza. Z tej napełnionej otchłani,
kryjącej w sobie wszystkie zarodki
przyszłego świata, wyłoniły się dwa
potężne bóstwa, pierwsza królewska para
bogów. Uranos — Niebo i
Gaja — Ziemia. Oni dali
początek wielu pokoleniom
bogów.
Z ich małżeńskiego związku
wyszedł wielki ród tytanów,
wśród których najstarszy był
Okeanos, bóg potężnej rzeki, co szerokim, błękitnym kręgiem
opływa całą ziemię dokoła. Młodszym rodzeństwem tytanów
byli kiklopowie (cyklopi) i hekatonchejrowie — sturęcy.
Cyklopi, potwornego wzrostu, o
dzikim wyglądzie, mieli jedno oko w
środku czoła, a hekatonchejrowie o stu rękach przerażali swą siłą niezłomną.
Uranos nie był zadowolony z tego potomstwa, które było szkaradne lub okrutne.
Wszyscy oni napełniali go strachem i odrazą. Nie spodziewając się po nich ani
wdzięczności, ani poszanowania swej władzy ojcowskiej, strącił ich w bezdenne
czeluści Tartaru.
Stamtąd nie było już powrotu. Tartar
rozciągał się tak głęboko pod ziemią, jak
wysoko ponad nią roztacza się niebo. Kowadło z brązu, rzucone z
wysokości nieba, leciałoby dziewięć dni i dziewięć nocy, zanim
dosięgłoby powierzchni ziemi. Podobnie długo, a może jeszcze dłużej
wędrowałoby owo kowadło do głębin Tartaru, gdzie panuje noc
potrójna. Ktoś, kto by tam wszedł, nie zdołałby przez rok cały dojść do
ostatecznych granic tego bezmiaru ciemności, ów zabłąkany podróżny pielgrzymowałby bez przerwy,
unoszony gwałtownym wichrem podziemnych huraganów. Wieść niesie, że gdzieś pośrodku tych
straszliwych mroków stoi smutne dworzyszcze Nocy, otoczone nieprzeniknionymi chmurami.
Gaja słyszała jęk potępionych tytanów dobywający się z
przepastnych wnętrzności ziemi. Znienawidziła wyrodnego
ojca i zaczęła knuć spisek przeciw jego władzy bezwzględnej.
Namowom matki uległ najmłodszy z tytanów — Kronos,
dotychczas nie pozbawiony wolności. Uzbrojony w żelazny
sierp, zaczaił się na Uranosa, okaleczył go haniebnie i strącił
ze świetlistego tronu niebios. Z krwi, która wyciekła z rany
powalonego boga, zrodziły się trzy straszne boginie zemsty,
Erynie, o włosach wężowych. Uranos, ukryty w błękitach
nieba, zeszedł z widowni dziejów boskich.
Razem
z bogami
rodził się świat. Nad ziemią, która jako ląd stały wydobyła się
zchaosu, świeciło młode słońce, a z chmur spadały deszcze
obfite. Podniosły się pierwsze lasy i ziemię przykryła wielka,
szumiąca puszcza. Po nieznanych wzgórzach błądziły rzadkie
zwierzęta. Z wolna rzeczy zaczęły przybierać znajome kształty. Źródła znalazły swe groty, a jeziora
wygodne kotliny; góry śnieżnym grzebieniem zarysowały się na jasnym niebie. Gwiazdy lśniły w
ciemnych przestworzach nocy, a kiedy one bladły, ptaki wydzwaniały jutrzence swą pierwszą pieśń
powitalną.
Nad światem rządził Kronos wraz z małżonką Reją. Był to władca ponury i podejrzliwy. Większą część
uwięzionych braci pozostawił w otchłaniach Tartaru. Zachował w pamięci klątwę ojca, który mu
przepowiedział, że i jemu syn odbierze berło. Każde więc dziecko, które powiła Reja, natychmiast połykał.
W ten sposób pięcioro dzieci dostało się do potwornych wnętrzności tytana.
Gdy urodziło się szóste
dziecko, Reja podała Kronosowi kamień zawinięty w pieluszki. Kronos połknął kamień sądząc, że połyka
syna.
Tymczasem Reja zeszła na ziemię. Chciała umyć niemowlę, ale nigdzie nie mogła znaleźć źródełka.
Pomodliła się do Gai i uderzyła berłem o skałę. Z twardego głazu wypłynął jasny strumień wody.
Wykąpawszy małego, nadała mu imię: Dzeus. Powędrowała na Kretę i w złotej kołysce złożyła go w
grocie idajskiej, której wejście osłaniał gęsty las, a po ścianach pełzały lśniące zwoje bluszczu. Dzeus
chował się pod opieką nimf górskich, karmiony mlekiem kozy Amaltei. Dziecko kochało ją bardzo. Kiedy
Amalteja złamała sobie jeden róg, Dzeus wziął go w swe boskie ręce i pobłogosławił, tak że odtąd
napełniał się on wszystkim, czego zapragnął ten, kto go posiadał. Tak powstał róg obfitości, zwany rogiem
Amaltei.
Złotą kołyskę nowego boga otaczała miłość całej przyrody. Gołębie znad brzegów Oceanu przynosiły mu
ambrozje, a orzeł co wieczór nadlatywał niosąc w szponach kubek pełen nektaru. Pszczoły zbierały dlań
miód najsłodszy. Jedna z nimf sporządziła cudowną zabawkę. Była to przeźroczysta kula ze złotych
pierścieni, między którymi wił się bluszcz. Gdy rzucona w powietrze spadała, zostawiała za sobą bruzdę
jaśniejącą. Aby zaś płacz i kwilenie dzieciątka Dzeusa nie doszło do uszu czujnego Kronosa, kapłani Rei,
kureci, wykonywali nad jego kołyską hałaśliwe tańce wojenne wśród grania bębnów, rogów i piszczałek.
Dzeus dorósł i wyszedł z ukrycia, miał teraz stanąć do walki z ojcem. Poradził matce, aby przede
wszystkim dała Kronosowi potajemnie środek na wymioty. Wtedy Kronos, wśród straszliwych męczarni,
wyrzucił z powrotem połknięte potomstwo. Był to wcale piękny zastęp młodych bogów: synowie —
Hades i Posejdon, i trzy siostry — Hera, Demeter
Hestia. Właśnie umarła dobra koza Amalteja. Nawet po śmierci oddała swemu wychowan- kowi jeszcze
jedną przysługę, albowiem z jej skóry uczynił sobie Dzeus puklerz, którego nie mógł przebić żaden pocisk.
Tak powstała egida, cudowna tarcza, którą Dzeus brał zawsze do bitwy. Pierwsza, którą stoczył, była
przeciw ojcu. Polem walki były równiny Tesalii.
Kronos z tytanami zajął góry Otrys, Dzeus ze swoimi sprzymierzeńcami opanował śnieżne szczyty Olimpu.
Dziesięć lat trwała wojna bez widocznego skutku, gdy Dzeus postanowił wprowadzić nowe siły do tych
śmiertelnych zapasów. Uwolnił mianowicie z Tartaru cyklopów i sturękich, trzech olbrzymów, z których
każdy miał sto rąk i głów pięćdziesiąt. W owym dniu wywiązała się zaciekła bitwa. Z gwałtownym hukiem
morza mieszał się jęk ziemi i nieba. Pod nogami nieśmiertelnych drżał Olimp, a drżenie to dawało się
odczuć w najdalszej głębi Tartaru. Z obu stron podnosił się zgiełk nieopisany. Gwiazdy spadały z
firmamentu.
Ze szczytów Olimpu Dzeus bez przerwy ciskał pioruny, które dniem i nocą wykuwali cyklopi. Gromy
rozbiegały się po górach, a na równiny lał się ogień święty. Ziemia pękała w płomieniach, lasy całe paliły
się jak smolne pochodnie. Morza i rzeki wrzały. Płomienne opary otoczyły tytanów, którym oczy ślepły od
niesamowitego blasku. Gwałtowne wiatry wzbijały tumany pyłu, zdawały się unosić w czarnych skrętach
pioruny i błyskawice. Gdy na chwilę rozpraszały się chmury, widać było w pierwszym rzędzie
walczących trzech olbrzymich sturękich, którzy za każdym razem ciskali w tytanów trzysta skał, okrywając
ich jakby chmurą kamienną. Lecz nie byli oni tak groźni jak pioruny Dzeusa, wobec których stawali
tytanowie ogłuszeni i bezradni, albowiem nikt z nich dotąd nie widział tej straszliwej ognistej broni. Raz
wraz któryś z nich padał omdlały i bezwładny, w potoku czerwonego światła i wśród przeraźliwego huku
gromów. Wówczas olbrzymi sturęcy (hekatonchejrowie) chwytali te ogromne ciała, z których, zda się,
życie uciekło, i wrzucali je w przepaści Tartaru, między wygasłe i dymiące kratery, cuchnące bagna i
lodowe góry, gdzie brał ich już w swe wieczyste posiadanie nieprzenikniony mrok i noc nieskończona.
Jak wprzód dostojny Uranos, tak obecnie Kronos zwalił się w nicość zapomnienia, z której dochodziły już
tylko słabe echa. U ludu nie mówiono o nim źle. Obchodzono ku jego czci prastare święto Kronia, podczas
którego weselono się na pamiątkę złotego wieku, jaki za jego czasów panować miał na ziemi. Kronos nie
posiadał ani świątyń, ani ołtarzy. W Olimpii istniało wzgórze jego imienia, a nie opodal stało szanowne
Metroon, przybytek Rei, “matki bogów". Na posągach, które pojawiają się bardzo rzadko, wyobrażano
Kronosa jako poważnego, starszego mężczyznę z brodą: głowę ma nakrytą połą płaszcza. Małżonkę jego,
Reję, utożsamiali Grecy z azjatycką boginią Kybele i przedstawiali jako tęgą niewiastę na wozie w lwy
zaprzężonym, trzymającą gałąź lub wieniec dębowy i klucz, na głowie zaś miała diadem z obronnych wież
i bastionów.
|